Kliknij tutaj --> 🥍 odrazajacy brudni zli caly film

Niepokorni Brudni Źli: Ludzie marginesu w prozie polskiej XX wieku : Kopeć, Zbigniew: Amazon.co.uk: Books Ružni i zli - Nakon uspješne pljačke banke četiri hendikepirana kriminalca sukobe se oko plijena - Pogledajte video i opis za film Ružni i zli (Ugly Nasty People / Brutti e cattivi) Obsahy (1) Hodný, zlý a ošklivý je klasickým westernovým příběhem o chamtivosti a pomstě uprostřed běsnění občanské války Severu proti Jihu. Podvodník, desperát a ošklivec Tuco ( Eli Wallach) je hledaný ve čtrnácti okresech a na jeho hlavu je vypsaná odměna dvou tisíc dolarů. Má ale parťáka, hezouna Joea, zvaného Odrażający, brudni i źli gdzie obejrzeć. Tytuł oryginalny: Brutti, sporchi e cattivi 1976 | Czas trwania: 115 min. The film follows the exploits of Jacques, a car-mechanic turned pro-thief, and his Jewish co-conspirator Simon as their robberies, beginning well before the Second World War, take on a political coloration under the occupation Premier Message D Accroche Sur Site De Rencontre. Czekałem na ten film, choć nigdy nie byłem specjalnie dużym fanem ani Mötley Crüe, ani oryginalnych kapel z gatunku glam metalu. Twórcom Brudu, czyli filmowej biografii (bazującej na oficjalnych książkowych biografiach) zespołu udało się nie tylko pokazać oblicze kapeli, ale również sprezentować widzom ciekawy, szalony i wciągający film. Mötley Crüe powstało w 1981 roku z pomysłu Nikki'ego Sixx'a i uznawane jest z jedną z najbardziej imprezujących kapel na świecie. Jeśli nie interesujecie się muzyką rockową i metalową, pewnie nie będziecie za bardzo wiedzieć czym jest ten cały glam metal, którego Mötley Crüe jest bez wątpienia jednym z najpopularniejszych przedstawicieli. Może lepszym określeniem byłby więc pop metal, trochę bardziej skupiając się natomiast na wyglądzie - hair metal. Def Leppard, Kiss, Slade, Twisted Sister, Europe, w lżejszej odmianie również wczesne Bon Jovi - coś bardziej świta, prawda? Glam metal jest bez wątpienia istotną gałęzią metalu, a śmianie się z tych kapel dla zasady jest słabe. W dyskografiach wszystkich wymienionych zespołów można bez problemu znaleźć świetne płyty i numery, które po tych wszystkich latach w ogóle się nie zestarzały. Wizerunek był taki a nie inny by odróżnić kapele od "poważniejszych" przedstawicieli metalowej sceny i naprawdę brawa za odwagę i pomysł. Mötley Crüe to solidna kapela, która odniosła moim zdaniem zasłużony sukces, traktowanie ich w kategoriach żartu jest zwyczajnie niepoważne. Cud, że oni to przeżyli Brud nie jest dokumentem, choć bazuje na oficjalnych biografiach. No cóż - dokument o Mötley Crüe byłby przerażająco nudny, dlatego Netflix zdecydował się na luźny, naprawdę luźny film opowiadający o ekscesach zespołu. Dlaczego nie napisałem, że o zespole? Brud skupia się przede wszystkim na tym, co wiązało się z życiem w trasie, popularnością, statusem gwiazdy rocka. Seks w garderobie z przypadkowymi groupies? Codzienność Mötley Crüe, szczególnie wokalisty, który chyba tylko po to rozpoczął karierę muzyczną. Problemy z narkotykami? Proszę bardzo - od wciągania białych kresek, po dożylną aplikację heroiny. Widzimy tu dokładnie to, o czym słyszy się w opowieściach o gwiazdach rocka. A muzycy imprezowali na potęgę, bo i mieli do tego środku. Zespół cieszył się ogromną popularnością, zarówno bilety na koncerty, jak i same płyty rozchodziły się jak szalone. Brud można podzielić na dwie części. W pierwszej akcja galopuje praktycznie od początku - poznajemy poszczególnych muzyków, historie z ich młodości oraz to, w jaki sposób znaleźli się w Mötley Crüe. Później widzimy eksplodującą popularność zespołu, pierwsze koncerty, podpisanie umowy z Electra Records i coraz bardziej wypasione spektakle muzyczne, na które ustawiały się kolejki. Wszystko to zakrapiane hektolitrami whisky, toną narkotyków w proszku, masą panienek, które nie marzą o niczym innym niż szybki seks z ulubionym muzykiem. Grzeczność to ostatnie co charakteryzuje Brud. I bardzo dobrze - jakiekolwiek idealizowanie Mötley Crüe czy nadawanie sztucznego patosu ich opowieści byłoby śmieszne. [/cover] Brud W drugiej połowie tempo zwalnia, dokładnie wtedy kiedy zaczynają się problemy, gdzie punktem zwrotnym jest spowodowanie przez pijanego Vince'a Neila wypadku samochodowego, w którym zginął perkusista zespołu Hanoi Rocks, Razzle. Wszystko dzieje się nagle, zaraz po tym jak oglądaliśmy Ozzy’ego Osbourne’a, który wciąga przez słomkę mrówki i zlizuje z basenowej posadzki własny mocz. Zobacz też: Najlepsze filmy przygodowe, które trzeba obejrzećNeil trafia do więzienia (jak może wiecie na krótko), chce jednak żyć w trzeźwości. Jednocześnie Nikki Sixx totalnie uzależnia się od heroiny. Ciężką atmosferę potęguje wątek umierającej na raka Skylar, kilkuletniej córki Neila. Podoba mi się jak film zmienia klimat, pokazując jednocześnie gdzie prowadzi totalne wyluzowanie i całkowite oddanie się rockowemu stylowi życia - a to tylko kilka ponurych wątków, które pojawiają się w filmie. [/cover] Myślę, że nikt z obsady Brudu nie dostanie ani Oskara, ani nawet nominacji - natomiast sceny po napisach końcowych pokazują jak wiele trudu i pracy twórcy włożyli w odpowiednie dobranie osób wcielających się w poszczególnych muzyków, o jak wiele detali z ich wyglądu czy ubioru zadbano. I to widać na ekranie, aktorzy świetnie wcielili się w muzyków, naprawdę przyjemnie się ich oglądało. Czy warto obejrzeć Brud? Zdecydowanie tak, niezależnie od tego czy jesteście fanami zespołu, czy tego akurat gatunku muzyki. Film wydaje się przekoloryzowany, ale samo Mötley Crüe uważane jest za jeden z najbardziej szalonych zespołów minionych lat i skoro przy jego produkcji brali udział sami muzycy, a obraz bazuje na książkach członków kapeli - Brud. Wyznania gwiazd rocka cieszących się najgorszą sławą i Dzienniki heroinowe trudno nie brać za pewnik tego, co widzimy na ekranie. Jasne, niektóre rzeczy pewnie pokazano inaczej z uwagi na formę przekazywania treści, jednak Brud maluje dokładnie taki obraz Mötley Crüe, za jaki był ten zespół uważany. Brakuje mi tylko większego skupienia się na sesjach nagraniowych czy procesie tworzenia materiału, jeśli udałoby się to pokazać tak dobrze, jak fragmenty dotyczące pierwszego hitu kapeli - Live Wire, obraz byłby odrobinę ciekawszy. Ale i tak jest to film udany. Opublikowano: 2016-08-01 13:05:43+02:00 Dział: Media Media opublikowano: 2016-08-01 13:05:43+02:00 fot. „Maszyna opluwająco-osrywająca”, jak miałem kiedyś nieprzyjemność nazwać medialny teatrzyk Tomasza Lisa, wchodzi właśnie na wyższe obroty. Już nie wystarczy porównywanie Kaczyńskiego do psychopaty i mordercy, a Macierewicza do terrorysty mającego na rękach krew tysięcy ludzi, dziś trzeba utopić w fekaliach cały naród. Trzeba to zrozumieć. Naród wybrał PiS, więc naród jest głupi. Odrażający, brudny i zły. I przecież to zupełny przypadek, że wszystko to na łamach „Newsweeka”, tygodnika należącego do spółki córeczki wielkiego koncernu niemiecko-szwajcarskiego, który ostatnio przesłał do redakcji „w Sieci” tonę sprostowań. Uwaga – „tona” jest tu przenośnią, szanowni prawnicy „Newsweeka”, więc proszę sobie wyprostować coś innego. A jeśli kto ciekawy, na tamte „sprostowania” odpowiadam w dzisiejszym „w Sieci”, zachęcając Lisa, by zaprosił mnie do swojego nowego „pogromu” w Onecie… Oczywiście, nie mam złudzeń, że przemysł pogardy na taką konfrontację pójdzie. No, chyba że podłożą na fotel garść pinezek albo zasypią cytatami z fałszywego konta na Twitterze, by na końcu pozwać sądownie za wrogie spojrzenia w kierunku pana Tomasza. Na razie mają jednak na głowie sprawy znacznie poważniejsze – Polacy nie chcą się zmienić. Nie dość, że wybrali ten straszny PiS, to jeszcze ani kroku w tył. Charyzma Schetyny, elegancja Kijowskiego, wiedza Petru, nawet wdzięk Urbana nie są w stanie przekuć złych Polaków w wyznawców jedynie słusznej drogi zgiętego karku i wypiętego na baty tyłka. No, co poradzisz, jak nic nie poradzisz. Pozostaje wojna podjazdowa, brzydkie napisy po salonowych kiblach w stylu „Pisowiec jest gupi” oraz materiały medialne mające nareszcie oddzielić Polaków słusznych od niesłusznych, cywilizowanych (czytaj: kulturowo zgermanizowanych) od tłuszczy i dziczy, czyli Hunów. I właśnie o Polakach jako Hunach traktuje dzisiejszy artykuł w „Newsweeku”, jaki wisi kalafiorem na jego stronie internetowej. Papierowej wersji nie czytuję, zresztą konia z rzędem temu, kto mnie przekona, że to się najlepiej nadaje akurat do czytania. Czas na kupkę cytacików z tygodnika pana Lisa, przypomnijmy, bo i on czynił to w „sprostowaniach” kilkakrotnie, „rzetelnego i niezależnego dziennikarza”, którego pozycja w ostatnim czasie „nie uległa pogorszeniu”. Bo że dziś ogląda go 300-400 tys. ludzi, czyli kilka razy mniej niż w TVP2, to przecież Pikuś. Czy, jak kto woli – Jarosław Kuźniar. Więc czytajmy: Mamy najazd Hunów – mówi doświadczony ratownik WOPR z Pomorza. Takiej degrengolady nad Bałtykiem jak dziś, nie pamięta. Joanna, właścicielka pensjonatu na Mierzei Wiślanej wspomina czasy, gdy we wczesnej fazie PRL nad morze przybywali robotnicy. Wykręcali nogi od łóżek, kurki z umywalek, nawet górnopłuki, żeliwne. – Ci, którzy w tym roku do nas zawitali, są dużo bardziej niegrzeczni. Też kradną. Koniec lipca, a ja nie mam połowy łyżeczek, ręczników, nawet zabawek dla dzieci, prawie wszystkie zniknęły. Tapicerkę musi w łóżkach wymieniać. – Zarzygana. Najgorsze? Nie trzeźwieją wcale, dzieci żal, samopas od rana do nocy”. I dalej: „Największy tegoroczny szok? Matka, jak gdyby nigdy nic myjąca w morzu ubrudzone fekaliami dziecko – opowiada psycholog rozwojowa Dorota Zawadzka, znana jako Superniania (to ta pani, która uczyła wychowywać w telewizji cudze dzieci, a ze swoim ma nie lada problemy – przyp. KF).- W ramach akcji edukacyjnej od początku wakacji przemierza Wybrzeże. Widzi efekt 500+. – Ten nawał rodzin z dziećmi bije po oczach – tłumaczy. – Z jednej strony fantastycznie, bo wiele maluchów pierwszy raz w życiu zobaczyło morze. Niektóre nawet nie wiedzą jakie. Mówię Bałtyk, a one oczy szeroko otwarte. Pytam, co to wydmy? Słyszę: wydmy to miejsce, gdzie robi się kupę”. Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu. „Maszyna opluwająco-osrywająca”, jak miałem kiedyś nieprzyjemność nazwać medialny teatrzyk Tomasza Lisa, wchodzi właśnie na wyższe obroty. Już nie wystarczy porównywanie Kaczyńskiego do psychopaty i mordercy, a Macierewicza do terrorysty mającego na rękach krew tysięcy ludzi, dziś trzeba utopić w fekaliach cały naród. Trzeba to zrozumieć. Naród wybrał PiS, więc naród jest głupi. Odrażający, brudny i zły. I przecież to zupełny przypadek, że wszystko to na łamach „Newsweeka”, tygodnika należącego do spółki córeczki wielkiego koncernu niemiecko-szwajcarskiego, który ostatnio przesłał do redakcji „w Sieci” tonę sprostowań. Uwaga – „tona” jest tu przenośnią, szanowni prawnicy „Newsweeka”, więc proszę sobie wyprostować coś innego. A jeśli kto ciekawy, na tamte „sprostowania” odpowiadam w dzisiejszym „w Sieci”, zachęcając Lisa, by zaprosił mnie do swojego nowego „pogromu” w Onecie… Oczywiście, nie mam złudzeń, że przemysł pogardy na taką konfrontację pójdzie. No, chyba że podłożą na fotel garść pinezek albo zasypią cytatami z fałszywego konta na Twitterze, by na końcu pozwać sądownie za wrogie spojrzenia w kierunku pana Tomasza. Na razie mają jednak na głowie sprawy znacznie poważniejsze – Polacy nie chcą się zmienić. Nie dość, że wybrali ten straszny PiS, to jeszcze ani kroku w tył. Charyzma Schetyny, elegancja Kijowskiego, wiedza Petru, nawet wdzięk Urbana nie są w stanie przekuć złych Polaków w wyznawców jedynie słusznej drogi zgiętego karku i wypiętego na baty tyłka. No, co poradzisz, jak nic nie poradzisz. Pozostaje wojna podjazdowa, brzydkie napisy po salonowych kiblach w stylu „Pisowiec jest gupi” oraz materiały medialne mające nareszcie oddzielić Polaków słusznych od niesłusznych, cywilizowanych (czytaj: kulturowo zgermanizowanych) od tłuszczy i dziczy, czyli Hunów. I właśnie o Polakach jako Hunach traktuje dzisiejszy artykuł w „Newsweeku”, jaki wisi kalafiorem na jego stronie internetowej. Papierowej wersji nie czytuję, zresztą konia z rzędem temu, kto mnie przekona, że to się najlepiej nadaje akurat do czytania. Czas na kupkę cytacików z tygodnika pana Lisa, przypomnijmy, bo i on czynił to w „sprostowaniach” kilkakrotnie, „rzetelnego i niezależnego dziennikarza”, którego pozycja w ostatnim czasie „nie uległa pogorszeniu”. Bo że dziś ogląda go 300-400 tys. ludzi, czyli kilka razy mniej niż w TVP2, to przecież Pikuś. Czy, jak kto woli – Jarosław Kuźniar. Więc czytajmy: Mamy najazd Hunów – mówi doświadczony ratownik WOPR z Pomorza. Takiej degrengolady nad Bałtykiem jak dziś, nie pamięta. Joanna, właścicielka pensjonatu na Mierzei Wiślanej wspomina czasy, gdy we wczesnej fazie PRL nad morze przybywali robotnicy. Wykręcali nogi od łóżek, kurki z umywalek, nawet górnopłuki, żeliwne. – Ci, którzy w tym roku do nas zawitali, są dużo bardziej niegrzeczni. Też kradną. Koniec lipca, a ja nie mam połowy łyżeczek, ręczników, nawet zabawek dla dzieci, prawie wszystkie zniknęły. Tapicerkę musi w łóżkach wymieniać. – Zarzygana. Najgorsze? Nie trzeźwieją wcale, dzieci żal, samopas od rana do nocy”. I dalej: „Największy tegoroczny szok? Matka, jak gdyby nigdy nic myjąca w morzu ubrudzone fekaliami dziecko – opowiada psycholog rozwojowa Dorota Zawadzka, znana jako Superniania (to ta pani, która uczyła wychowywać w telewizji cudze dzieci, a ze swoim ma nie lada problemy – przyp. KF).- W ramach akcji edukacyjnej od początku wakacji przemierza Wybrzeże. Widzi efekt 500+. – Ten nawał rodzin z dziećmi bije po oczach – tłumaczy. – Z jednej strony fantastycznie, bo wiele maluchów pierwszy raz w życiu zobaczyło morze. Niektóre nawet nie wiedzą jakie. Mówię Bałtyk, a one oczy szeroko otwarte. Pytam, co to wydmy? Słyszę: wydmy to miejsce, gdzie robi się kupę”. Strona 1 z 2 Publikacja dostępna na stronie: Przeszło dekadę po „Sąsiadach” Jana Tomasza Grossa polskie kino rozlicza się z jedną z największych traum w naszej historii. Cztery filmy o polsko-żydowskich relacjach, o winach Polaków wobec Żydów: jeden historyczny i trzy współczesne. Oto pokłosie ostatniego festiwalu w Gdyni. W jednym z pierwszych ujęć „Pokłosia” Władysława Pasikowskiego widzimy bohatera z siekierą w ręku. Ta scena może służyć jako metafora: ten film naprawdę ma być jak uderzenie obuchem w łeb. Źródło: Newsweek_redakcja_zrodlo Z pewnego punktu widzenia, minione 6 lat polskiej historii sprowadzają się do nieustannego, niemal codziennego wyszukiwania przez media informacji mogących skompromitować czy to Jarosława Kaczyńskiego, czy Lecha Kaczyńskiego, czy Prawo i Sprawiedliwość, czy wreszcie pierwszego z brzegu tej partii polityka, i następnie tych wiadomości prostowanie, lub – najczęściej – wrzucanie w czarną otchłań niepamięci. Niepamięci, oczywiście, publicznej, bo to co się z tymi informacjami dzieje dalej, w odbiorze już całkowicie indywidualnym, to już oczywiście zupełnie inna już niemal rok od czasu, gdy Lech Kaczyński oddał swoje życie w smoleńskiej katastrofie, ale – jak mówię – też niemal już sześć lat od dnia, gdy połączone siły Systemu postawiły sobie za jedno z głównych zadań zohydzenie tej postaci w publicznej świadomości. Co nam zostało z tych lat? Próbuję liczyć i wychodzi mi – po kolei – reklamówka, z którą Maria Kaczyńska wsiadała do samolotu, alkoholizm, sraczka, Irasiad, Borubar, Kartofel… i to chyba już wszystko. Oto osiągnięcia czarnej propagandy skierowanej przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu. Oto wynik trzech i pół roku niszczenia dobrego człowieka, wybitnego patrioty, wspaniałego Zagapiłem się. To co wymieniłem wyżej, to sukces trzech i pół roku jego prezydentury. Okres po smoleńskiej masakrze stanowi czas osobny, szczególny, i jeśli idzie o siłę agresji przeciwko niemu skierowanej, o wiele bardziej skuteczny, niż wszystko co było wcześniej. Oczywiście, wszyscy dobrze wiemy, że i to, podobnie jak i ten Irasiad i Borubar, również któregoś dnia zniknie w oparach wstydu i narodowej hańby, niemniej dziś, napięcie jest naprawdę bardzo duże. Z czym więc mamy do czynienia? Ogólnie rzecz ujmując, chodzi o to, że Lech Kaczyński ma na koncie śmierć 95 osób, plus samobójstwo. Z rzeczy drobniejszych, jak się ostatnio dowiadujemy, swego czasu, korzystając ze swoich prezydenckich uprawnień, ułaskawił kolegę i biznesowego partnera męża swojej Dubieneckim nie mam ochoty więcej rozmawiać, natomiast chciałbym dziś wrzucić parę jeszcze słów na temat morderstwa. Oskarżenia pod adresem Lecha Kaczyńskiego, w tej właśnie kwestii, pojawiają się niemal od pierwszego dnia po katastrofie, i właściwie nie ma dnia, by w ten czy inny sposób – wbrew wszelkim nowym faktom – tu i ówdzie nie były formułowane. Oczywiście, ów atak ma wiele barw i wiele kształtów, niemniej przekaz tak czy inaczej pozostaje jeden – to on ich pisałem, i tu i gdzie indziej, o tym, jak to portal – z doskonale bezwstydnym wyrachowaniem – poinformował za Gazetą Wyborczą, że przed startem rządowego samolotu doszło na lotnisku do awantury, w efekcie której samolot, zamiast bezpiecznie zostać w kraju, wyruszył w swoją tragiczną podróż. Z informacji, jakie miałem okazję relacjonować, wynikało, że tak naprawdę nie widomo nic. Że nie ma nawet jednego świadka tej fatalnej rzekomej kłótni. Że jedyne, co media znalazły, to anonimowy informator, który twierdzi, że podobno… ów świadek istnieje, tyle że twierdzi, ze o niczym nie wie. Ja nie żartuję. Ja nie ironizuję. To co piszę, to najprawdziwsza prawda Wielki portal internetowy podał informację, że przed wylotem do Smoleńska doszło na lotnisku do awantury, sprowokowanej przez Prezydenta RP, której wynikiem stała się śmierć 96 osób i – co nie mniej ważne – bardzo poważne zmartwienie dla ekipy rządzącej. Podał tę informację bez najmniejszych podstaw. Bez śladu nawet podejrzenia. Podał tę informację, opierając się na oczywistych plotkach, wypuszczonych przez Gazetę Wyborczą. Przez Gazetę Wyborczą. Przez Gazetę zaglądam na i widzę wielki tytuł: „Nowe fakty w sprawie rzekomej kłótni gen. Błasika z kapitanem Tu-154”. Cóż to za nowe fakty? Proszę uprzejmie: „Radio ZET podaje, że zeznania oficerów BOR-u nie potwierdzają - w procesowy sposób - kłótni na lotnisku […] Jak sugeruje Radio ZET oficerowie BOR nie byli w stanie jednoznacznie potwierdzić kłótni – odpowiadali na pytania na tyle miękko, że są to słabe dowody”.A więc już wiemy wszystko. Może. Choć kto wie? A jeśli nawet i tak, to wcale tak do końca tego nie wiadomo. Przypominam. Mówimy o zmarłym w Smoleńsku polskim generale i o zmarłym w Smoleńsku polskim prezydencie. O dwóch ludziach któregoś dnia rozerwanych na drobne strzępy, których zwłoki od tego właśnie dnia, bezwzględnie i bezlitośnie, zostały po wielokroć zbezczeszczone słowem, ale też i ludzką ręką. My się nie bawimy w politykę. My mówimy o ludziach którzy któregoś dnia, bez najmniejszego powodu, nasz ból jest w jakikolwiek sposób rozumiany? Czy nasze uczucia zasługują na jakikolwiek szacunek? Otóż w żaden sposób. Nic. Zero. Czytam dalej informację o nowym wietrze i nowych wieściach. I oto proszę: „…co nie oznacza jeszcze, że sytuacja nie miała miejsca”.A więc sprawa jest jasna. Kilka dni temu, redaktorzy Onetu nie znaleźli jednego powodu by wydusić z siebie to jedno, jedyne zdanie. Że to wszystko „nie oznacza jeszcze, że sytuacja MIAŁA miejsce”. Dziś jest tak, że niech nikt nie waży się Onetowi zarzucić brak rozwagi. Wszystko pozostaje zawieszone w ja, w tej szczególnej sytuacji, ze swojej strony mogę już tylko zadeklarować jedno. Kiedy wreszcie przyjdzie czas, stanę gotowy. I nikt nie znajdzie we mnie jednego śladu zawahania. I zrobię wszystko, by nikt z nich się nie ukrył. Ten wpis nie był zaplanowany, ale wzgląd na wygodę Gości, skarżących się na niedogodności blogowania przy zbyt dużej ilości komentarzy, skłonił mnie do przeniesienia dyskusji w nowe, mam nadzieję, że przynajmniej na początku wygodniejsze, miejsce. Widzę, że od polityki jednak uciec się nie da. No to kilka słów do posłanki K. i standardów dziennikarskich. Nie wiem, czy na panią poseł zrobiono regularną nagonkę, bo nie czytałem zbyt wielu komentarzy i próbowałem wyrobić sobie zdanie o sprawie głównie na podstawie wiadomego wywiadu i własnego zdrowego rozsądku. I nie sądzę, żebym to, co widziałem na własne oczy, powinien oceniać jako mniej skandaliczne tylko dlatego, że rozpętało nieprzyjemną dla zainteresowanej wrzawę medialną. Wyraziłem już kiedyś ubolewanie, że niski poziom warsztatowy i etyczny dziennikarzy potrafi czasem całkowicie przesłonić meritum opisywanej czy omawianej przez nich sprawy. Obawiam się, że i w przypadku posłanki K. może się stać coś podobnego – gorączkowa szamotanina dziennikarzy, żeby złapać jeszcze lepsze ujęcie, jeszcze bardziej pogrążyć przepytywaną, może wywołać wrażenie, że pani poseł była tu tylko nieszczęsną ofiarą mediów. Ale przecież, gdyby nawet dziennikarzy zupełnie wyciąć z kadru, a zostawić samą panią K., to widać wyraźnie, że najskuteczniej ona załatwiła samą siebie. Trudno – wiedziała, w co się pakuje idąc w politykę i prąc do kolejnych stanowisk. Zwiększona odpowiedzialność, wymagania ze strony wyborców, wystawienie życia na widok publiczny: to jest normalna cena, na którą decyduje się każdy polityk i nie może mieć pretensji, kiedy w końcu przyjdzie do płacenia. Sam fakt przychodzenia do roboty na cyku jest naganny. Jeżeli miejscem pracy jest Sejm, to naganność, na mój psi rozum, wzrasta, nie maleje, a tłumaczenia, że chleje wielu posłów, nie tylko pani K., doprowadzają mnie do szewskiej pasji. To co, uznać chlanie w Sejmie z normalkę? Czy raczej po którymś tam ujawnionym przypadku powiedzieć głośno „dosyć! To jest skandal, a przyłapany poseł (bez względu na płeć) powinien ponieść takie odstraszające konsekwencje, żeby i inni zaczęli wreszcie traktować swoją funkcję i nas poważnie.” Nie jestem konserwatystą ani strażnikiem moralności, więc średnio interesuje mnie, co posłanki i posłowie robią w czasie wolnym. Jeżeli sporadycznie zdarza im się zapalić trawkę i kochać cały świat, lub urżnąć i tańczyć na golasa na stole w murach swojego lub zaprzyjaźnionego domostwa, to własny pies ich drapał tudzież wolnoć Tomku. Ale jak takie występy zdarzają im się publicznie czy notorycznie, to zaczynam tym być jak najbardziej zainteresowany. Bo notoryczne popijanie może prowadzić do choroby alkoholowej, która zmienia całą osobowość człowieka i powoduje stopniową jego degradację. Bo notoryczne bycie na haju nie gwarantuje mnie, wyborcy, wysokiej jakości podejmowanych przez posłów decyzji. A traktowanie tych przypadłości jako pozostających bez wpływu na wykonywaną pracę, na zasadzie „a wolno mi i nawet kryć się z tym nie muszę!” świadczy albo o nieprawdopodobnym lekceważeniu nas, wyborców, albo o kompletnym zaniku najzwyklejszego instynktu samozachowawczego. Słabe to są kwalifikacje do sprawowania wysokich urzędów. Pani posłanka K. parła na czele konserwatywnej rewolucji moralnej i od wymachiwania jej sztandarem wręcz prawicę miała obrzękłą. Podczas słynnego wywiadu nie wyglądała na nieszczęsną i zgnębioną, nawet na zakłopotaną. Jej twarz wyrażała bezmiar pogardy dla maluczkich, którzy ośmielili się jej podskoczyć i przypomnieć o tym, że poselski immunitet chroni przed odpowiedzialnością prawną, ale już nie przed potępieniem ze strony opinii publicznej. In vino veritas? Miałem nieodparte wrażenie, że posłanka nareszcie szczerze pokazała, co naprawdę sądzi o nas wszystkich. Jakość polskiej polityki jest poniżej kreski, bo jakość samych polityków tamże jest ulokowana. Nie będzie służyć poprawie tej jakości zamiatanie skandalicznych wyskoków pod dywan w imię walki o jakość dziennikarstwa. Jako pies prywatny mogę najserdeczniej, najprzyjaźniej porozmawiać z każdym alkoholikiem i powiedzieć mu, jak może dać sobie pomóc. Jako pies blogujący mogę – i będę – się wybrzydzać na upadek dobrych obyczajów w dziennikarstwie. A jako pies-obywatel mam prawo i zamiar obszczekiwać tych moich, pożal się Boże, reprezentantów, którzy nie potrafią stwarzać nawet pozorów, że potrafią wymagać czegoś również od siebie, nie tylko od społeczeństwa i opozycji. Niniejszym warczę bardzo groźnie na wszystkich posłów i polityków, którzy sposobem wykonywania swojego zawodu przynoszą wstyd cieszącym się tak dobrą opinią polskim hydraulikom! Wrrrr!!!

odrazajacy brudni zli caly film